Wniósł ją na
górę, otwierając drzwi do komnaty maestera kopniakiem. Staruszek spojrzał na
nich znad księgi, po czym zerwał się z miejsca. Nawet nie spytał, co się stało.
Wskazał Sandorowi gdzie ma ją położyć, a następnie zawołał swojego pomocnika,
karząc mu przygotować narzędzia. Stary maester zdjął z niej delikatnie płaszcz.
Zemszczę się pomyślał Sandor, widząc
szkarłatny materiał postrzępionej sukni, która miała niegdyś błękitny kolor.
Staruszek odwrócił się do niego i powiedział, że powinien wyjść. W jego twarzy
widział troskę i pewność siebie. Chciał podejść do niej, pogłaskać po policzku,
szepnąć jej, że wszystko będzie w porządku, chociaż doskonale wiedział, że
okłamuje samego siebie, lecz maester złapał go za ramię.
- Zwrócę ją
tobie. Nie wiem na jak długo, ale zwrócę – powiedział stanowczym, łagodnym
głosem naznaczonym starością.
- Przyjdę po nią
– burknął Ogar i spojrzawszy na swoją ukochaną wyszedł z komnaty.
Zbiegając ze
schodów, o mało z nich nie spadł. Szarpał nim gniew i bezradność. Co chwilę
musiał zatrzymywać się przy ścianie, opierając się o nią, by złapać równowagę.
Poruszał się jak w transie. Gdy w końcu wybiegł z wieży, poczuł na twarzy krople
deszczu. Wskoczył na konia i ruszył w stronę tawerny. Lodowaty deszcz uderzał o
niego z wściekłością, a on ciągle ponaglał konia, zaciskając do bólu palce na
lejcach. Nie wiedział, czy to krople deszczu czy też łzy spływają po jego
policzkach. Może te dwie rzeczy na raz? Nie przejmował się tym. Jedyne co się
liczyło to budynek majaczący przed nim w ciemnych objęciach nocy.
Zeskoczył z
konia i niczym pusta kukła ruszył w stronę drzwi. Później pamiętał tylko
krzyki, łapiące go dłonie i zapach tawerny, do którego dołączył odór krwi. Rzeź
trwała krótko, lecz nie zapamiętał szczegółów. Podczas kolejnych ciosów w
myślach powtarzał jej imię. Gdy już skończył, schował lepki od krwi miecz do
pochwy i wyszedł na deszcz, odprowadzany pełnymi strachu spojrzeniami, krzykami
gorzkimi od pogardy i jękami konających.
Na zewnątrz
wciąż padał deszcz, który obmył go z kurzu, krwi i łez, których słony smak
poczuł na ustach. Nie myśląc o niczym wskoczył na konia i wrócił z powrotem.
Księżyc przyglądał mu się ze znudzeniem,
a wiatr targał mu splątane włosy...
Pogłaskał ją po
policzku, chcąc uspokoić jej drżącę ciało. Już pięć dni się męczyła, stojąc na
pograniczu śmierci i życia. Była żywym trupem, słabym i kościstym, z którego
odeszły resztki życia tam na schodach. Straciła zbyt dużo krwi - powiedział
maester, gdy Sandor po nią przyszedł. Staruszek dotrzymał obietnicy. Zwrócił mu
ją, lecz to nie była ta wesoła, pewna swego dziewczyna, która ze spokojem
znosiła ciosy na rozkaz Joffreya. To była kukła. Marna podróbka. Jej cień. Mimo
wszystko ciągle ją kochał. Gdy tylko mógł przychodził do niej, głaszcząc jej
włosy, dając jej wody i czuwając aż w końcu śmierć się o nią upomni.
Od tamtego
momentu na schodach powiedziała tylko kilka zdań, podczas tych chwil gdy miała
pełną świadomość niezmąconą makowym mlekiem. Mówiła mu, że ją boli. Prosiła,
żeby nie dał sobie zrobić krzywdy. Przepraszała, że zostawi go samego. Szeptała
swoją rodową dewizę. Jednak najczęściej mówiła: San, pozwól mi. Nie musiał się
jej pytać, co ma na myśli. Zbyt dobrze ją znał. Obydwoje jesteśmy psami. To my zbieramy kopniaki na tym przepełnionym
kłamstwami zamku. Nie chcą nas. Poniżają. Mają do tego prawo, bo jesteśmy tylko
psami. Ona chciała odejść. Po prostu odejść.
Królowa nie
zamierzała jej zabić. Za dużo tłumaczenia wobec ojca jej honorowego gościa.
Może dlatego pozwoliła by maester i Sandor się nią zajmowali. Wobec niego nie
zastosowała żadnej kary. To jej
cierpienie jest dla mnie karą myślał, spoglądając na wyczerpaną bólem twarz
ukochanej.
- Zapomnimy o
tym - powiedziała mu królowa dwa dni wcześniej. - Ja, ty, ci ludzie z tawerny i
maester. Wszyscy o tym zapomnimy. Ludzi można przekupić lub zabić. Maestera
odeślę do Cytadeli, a jej ojcu wcisnę jakąś historyjkę o wyniszczającej
chorobie. Ty i ja zapomnimy. Tego nie było, rozumiesz? Nigdy nie było.
Zrozumiał. Zbył
ją tylko gniewnym spojrzeniem. Więcej już nie przyszła, zostawiając ich samych
sobie. Dwa psy – jednego pogrążonego w żałobie, a drugiego umierającego.
Dziewczyna szarpnęła się. Sandor przejechał palcami po jej rozgrzanej skroni, lecz to nie pomogło. Miała zamknięte oczy, lecz jej ciałem szarpały dreszcze i skurcze. Ze zmęczeniem spoglądał w jej wychudłą twarz, po której tańczyły cienie, upodabniając ją do trupa. Moje szczęście myślał ze smutkiem, który trawił go od wewnątrz. Złapał ją za dłoń, czując pod palcami kruche kości. Jego ukochana szarpnęła się jeszcze raz, po czym opadła bezwładnie. Przyglądał jej się z niepokojem. Na policzku nie czuł jej oddechu. Potrzebował chwili by w końcu zrozumieć. Już po wszystkim pomyślał, nie panując nad łzami.
Maester
przybiegł do komnaty usłyszawszy jego krzyki. Zastał go trzymającego ją w
objęciach i zatapiającego twarz w jej ciemnych włosach. Łkał, krzycząc
przekleństwa i błagania, przez które co chwilę przeplatywało się jej imię. Sandor
nie panował nad sobą, nie umiejąc się uspkoić. Staruszek próbował do niego
przemówić, lecz nic do niego nie docierało.
Dopiero po
jakimś czasie, gdy świeca już dogasała, a maester walczył ze znużeniem,
mężczyzna wypuścił z objęć drobną sylwetkę swojej ukochanej, która bezwładnie
opadła na łóżko.
Maester zaczął
śpiewać jakąś modlitewną pieśń swoim cichym, łagodnym głosem. Sandor przyglądał
się jej twarzy. Spokojnej, nieruchomej. Coś w nim umarło razem z nią i nigdy
już nie miało się obudzić. To była prawdopodobnie ta najlepsza część jego,
którą udało jej się mu zaszczepić. Mógłbym
być dobry – tak powiedziała myślał, czując ogromne zmęczenie. Nie miał już
siły, jeszcze nigdy nie czuł się taki słaby i samotny.
- Dobra Matko,
siło kobiet, pomóż córkom przetrwać trwogę, ugaś gniew i ucisz furię, wskaż nam
wszystkim lepszą drogę...* – śpiewał łamiącym się głosem maester nad ciałem jego
martwej ukochanej. Chyba tylko tą modlitwę mógł sobie przypomnieć w tej chwili.
Sandor powolnym ruchem
otarł łzy, których nie spodziewał się już nigdy uronić. Tego nigdy nie było pomyślał z otępieniem. Ten rozdział się
skończył. Czekają na niego kolejne rozdziały, równie puste i beznadziejne jak
wszystkie przed nią. Dni będą się ze sobą zlewać, wino będzie smakować słodko,
a Joffrey ciągle będzie wydawał swoje głupie rozkazy. Będzie musiał udźwignąć
ciężar przyszłości. W końcu słabych czeka śmierć. Tego nie było pomyślał, czując umierające wspomnienia.
Opadł na łóżko
obok swojej martwej ukochanej, słysząc znużony głos maestera, i pogrążył się w
niespokojnym śnie, w którym w ciemności widział roześmianą dziewczynę w
szkarłatnej sukni, która kiedyś była błękitna.
* - „Starcie królów” George R.R Martin
Smutne zakończenie, ale lubię opowieści o cierpieniu, bo są prawdziwsze niż bajeczki w stylu "i żyli długo i szczęśliwie". Podoba mi się, że opisałaś moment śmierci bez wzruszających wyznań, stawiając na ukazanie rozpaczy Sandora, a nie na nadaniu całej scenie nadmiernego romantyzmu.
OdpowiedzUsuńCzekam na kolejne opowiadania, zwłaszcza te o księciu Rhaegarze.